Podróżujemy po Gotlandii

Gotlandia

W mlecznej mgle płyniemy po gładkim morzu. Radar wskazuje pozycje i kursy pobliskich statków oraz zarys niedalekiego lądu, ale my widzimy tylko niewyraźną kulę słońca przebijającą się przez gęste opary. Nagle mgła znika i ukazuje się cel naszej wyprawy – Gotlandia.

O jej odwiedzeniu marzyliśmy od dawna. Największa wyspa Bałtyku, położona w samym jego sercu działała na naszą wyobraźnię i przyciągała jak magnes. Na Gotland, jak niektórzy nazywają ten kawałek Szwecji, nie można się jednak wybrać „przy okazji”, po drodze. Zbyt trudno się tam dostać, a i nie sposób w ciągu weekendu poznać choćby tylko najważniejszych jej atrakcji. Postanowiliśmy zatem, wzorem wikingów, zdobyć Gotlandię drogą morską i pozostać tam parę tygodni. 36 godzin po opuszczeniu Górek Zachodnich w Gdańsku, po nocy spędzonej na rozhuśtanym morzu cumujemy w maleńkim, wykutym w skale porcie Vändburg na południowym wschodzie wyspy.

Krewni i znajomi królika

Chwila na odświeżenie się, drzemka i obfity obiad, a potem wyciągamy z kabiny dziobowej składane rowery i jazda spalić kalorie! Szutrowa droga prowadzi nas wzdłuż wybrzeża usianego grzebieniami wyrzeźbionych przez wodę skał. Gdzieniegdzie rosną łany fioletowych kwiatów. Krajobraz jest raczej surowy, ale jednocześnie porażający naturalnym spokojem i łagodnymi kolorami. W powietrzu wyraźnie wyczuwamy jakąś tajemnicę. Może w trakcie podróży uda nam się odkryć, dlaczego smagane wiatrami wapienne skały już przed wiekami miały taką siłę przyciągania?

Gotlandia - domki
Na początek jednak małe zaskoczenie. Podczas kolejnej sesji fotograficznej naszą uwagę przykuwają niewielkie czarne kulki. Kozie bobki? A może owcze? Wszak hodowla tych zwierząt jest tradycyjnym zajęciem na Gotlandii, nawet jej godło przedstawia dorodnego samca tego gatunku. Jednak nie. W cieniu krzewu coś się poruszyło i natychmiast znik-nęło pod ziemią. Królik! Od tego momentu widzieliśmy je wszędzie. Małe i duże, szare, brązowe i czarne, spokojnie się pasące na łąkach i polach, dokazujące, skaczące salta, zataczające ósemki w szaleńczych pogoniach. Nie mają na wyspie wielu naturalnych wrogów, a i polowania nie są już tak popularne, więc mnożą się na potęgę.

Spotkanie z królikami było wstępem do tego, co czekało nas dalej. Naprawdę w niewielu miejscach Europy można z tak bliska jak tu obserwować zwierzęta. Ciągle towarzyszyły nam głosy przelatujących w pobliżu gęsi, rybitw, ostrygojadów i oharów. Pośród nagich skał uwijały się sieweczki obrożne, białorzytki i kamuszniki. Tuż obok drogi przebiegło pisklę siewki złotej. Trafiliśmy do ptasiego raju!

Nic nie mąci naszego spokoju do chwili, gdy trafiamy do baraczku bosmana. Kartka na drzwiach informuje, że przybywający spoza strefy traktatu z Schengen mają obowiązek skontaktować się z policją lub służbami granicznymi. Niestety, dotyczy to także Polski – Unia Unią, ale niektóre formalności się nie zmieniły. Dzwonimy pod wskazany numer i dowiadujemy się, że nikt nie ma czasu do nas przyjechać. „Have a nice time on Gotland” – słyszymy. Może jednak coś się zmieniło?

Parterowe city

Zanim wpłynęliśmy do Herrvik, niewielkiej, spokojnej osady z kolorowymi domkami letniskowymi, zaryzykowaliśmy podwodną przygodę. Uzbrojeni w maski, płetwy i grube pianki, które miały nas ochronić przed chłodem, ruszyliśmy na podbój głębin. Niestety, pianki na niewiele się zdały. W zimnej wodzie wytrzymaliśmy tylko kwadrans, ale to wystarczyło, by poznać bogactwo życia na rozległych łąkach morszczynów, pośród których kryły się rybki, krewetki i inne żyjątka.

Jak żyje się w Gotlandii
Zziębnięci, ale szczęśliwi ruszyliśmy dalej w kierunku Slite – największego miasta wschodniego wybrzeża. Nie jest ono wprawdzie metropolią, jednak w porównaniu z Herrvik jego szerokie ulice i portowa dzielnica z górującymi budynkami cementowni prawie przytłaczają. No i w mieście jest siedziba straży granicznej. Udajemy się do niej tak na wszelki wypadek. Niestety, nikogo nie zastajemy. Z sąsiedniego domku wychyla się starszy pan i zawiadamia nas, że chyba dziś nikt nie przyjedzie, poza tym: „Przecież jesteście w Unii. Welcome to Sweden!”.

Tam, gdzie rosną poziomki

Fa°rösund, malownicza cieśnina na północnym krańcu wyspy, oddziela Gotlandię od znacznie mniejszej Farö. Jeszcze parę lat temu na jej pokonanie trzeba było uzyskać zgodę Szwedzkiej Marynarki Wojennej. Dziś żeglujemy bez problemów. Zostawiamy naszego „Gladiatora” w bezpiecznej marinie i jak zwykle na rowerach udajemy się do Bunge.

Mamy zamiar zwiedzić obronny średniowieczny kościół z XIV-wiecznymi freskami i barokowymi organami, jeden z 93, które są na wyspie, kamienne kręgi oraz niewielki skansen prezentujący życie na wyspie od XVII do XIX stulecia.

Na Farö dostajemy się bezpłatnym promem. Na lekko pofałdowanych łąkach pasą się stadka owiec, gdzieniegdzie stoi tradycyjny pasterski szałas, a w niebo wyciąga ramiona zabytkowy wiatrak. Kawałek dalej rozciągają się suche bory sosnowe, wśród których ukrywają się prastare kamienne kręgi i znacznie młodsze poligony. Latem wyspę odwiedzają tłumy turystów. Oprócz ciekawych zabytków i surowego piękna, które tak zauroczyło reżysera Ingmara Bergmana, że zamieszkał na Farö w latach 60. ubiegłego wieku, przyciągają ich jedne z najpiękniejszych w Szwecji piaszczyste plaże na północy, w pobliżu Sudersandsviken.

Tradycyjna zabudowa Gotlandii
Do tej pory nie spotkaliśmy wielu żeglarzy i nie było okazji zapytać miejscowych, dokąd warto popłynąć. Ryzykujemy i prosimy o opinię mężczyznę budującego drewniany kiosk. Doskonałym angielskim odpowiada, że swoim jachtem chętnie żegluje do Lauterhorn na Farö oraz Lickershamn w pobliżu Visby. Niedługo się namyślając, wyruszamy we wskazanym kierunku. Na długości kilkunastu kilometrów brzeg morza udekorowany jest fantazyjnie ukształtowanymi przez morze i wiatr białymi wapiennymi skałami o wysokości kilkunastu metrów, zwanymi raukar. Trafiliśmy do rezerwatu Langhammars. Oświetlone zachodzącym słońcem kamienne wieże, maczugi i baśniowe postaci – takich rzeczy się nie zapomina.

W Kappelshamn, cichej mieścinie, do której czasami zawijają duże promy, jeśli sztormy uniemożliwiają im wejście do stołecznego Visby, nawiązujemy znajomość z jedynym – poza naszym – jachtem w porcie. Spotkamy go później w Visby. Wypływamy do polecanego przez cieślę Lickershamn. Na miejscu nie możemy oderwać oczu od stojących na wysokim klifie majestatycznych, ponad 11-metrowych ostańców skalnych, Jungfrun. Po krótkiej wspinaczce otwiera się zachwycający widok na morze, porcik i wioskę położoną u stóp urwiska.

Serce Gotlandii

Visby to zupełnie inny świat. Widoczne już z odległości wielu mil średniowieczne miasto położone malowniczo na wysokim wzgórzu zachwyca od pierwszego wejrzenia, ale tym, którzy cenią spokój i ciszę, wyda się nazbyt gwarne. Już w porcie panuje duży ruch statków, promów i jachtów. Od wieczora do świtu dudnią basy w portowej pływającej tawernie, a przez zabytkowe centrum przewalają się tłumy turystów szukających nocnych rozrywek. Miasto jest szczególnie popularne wśród szwedzkiej młodzieży.

Dużo szpanu, alkoholu i łatwo dostępnych używek. Za dnia zmienia jednak oblicze: urokliwe kolorowe uliczki, mnóstwo butików, kramów i zadowolonych mimo deszczowej aury turystów wędrujących po pamiętającym średnio-wiecze bruku. Na każdym kroku widać czasy świetności tego hanzeatyckiego miasta. Świadczą o tym bogate kamienice, okazałe kościoły, tajemnicze ruiny – niektóre z XII i XIII wieku – i potężne mury miejskie o długości ponad 3 kilometrów, ozdobione trzema bramami i 36 wieżami. Ciekawostką jest, że miały chronić zamożne miasto nie przed najeźdźcami z zewnątrz, ale przed biednymi mieszkańcami pozostałej, rolniczej części Gotlandii.

Do Visby warto wybrać się w sierpniu na Tydzień Średniowiecza. Po ulicach przechadzają się postacie ubrane w stroje z odległych epok, odbywają turnieje rycerskie i wiele innych imprez. Jednak nawet poza sezonem jest gdzie się zabawić, napić lokalnego piwa warzonego w wielu, czasami maleńkich browarach. Co parę metrów knajpka. Którą wybrać? Tę wprost na ulicy czy ukrytą pośród romantycznych ruin średniowiecznego kościoła, a może tę położoną na tara-sie ze wspaniałym widokiem na miasto i morze? Decyzja jest trudna, tym bardziej że Gotlandia przoduje w Szwecji pod względem liczby restauracji przypadających na jednego mieszkańca.

Portowa ukochana

Kiepska pogoda zmusza nas do uprawiania leniwej formy żeglarstwa zwanej jachtingiem, czyli czytania książek, snucia się po marinie i oczywiście długich, zakrapianych wizyt na zaprzyjaźnionych jednostkach. Pośród setek jachtów odnajdujemy ten znajomy z Kappelshamn. Łódka jest fińska, zbudowa-na w Estonii, należy do niezwykle sympatycznej holenderskiej rodziny mieszkającej w Szwecji, a płynie pod banderą szwajcarską (!). Jacht nazywa się „Midushi”, co oznacza „moja ukochana” w którymś z karaibskich narzeczy, bo gdzieś tam, za oceanem, nasi nowi znajomi mają plantację owoców. Z jego załogą spędzamy dwa wieczory. Częstują nas karaibskim rumem, a my ich mało kojarzącą się z Polską i morzem Beherovką.

Jednak przymusowe siedzenie w jednym porcie, w dodatku chyba najdroższym w całej Szwecji, trochę nas już denerwuje. Na szczęście pogoda się zmienia i wyruszamy w dalszą żeglugę. Po południu stajemy w Klintehamn – punkcie wypadowym wycieczek na położoną 6 kilometrów od Gotlandii wyspę Stora Karlsö. Kupujemy bilety promowe na następny dzień i wydobywamy z zakamarków jachtu nasze dwukołowe rumaki. W okolicznych lasach odnajdujemy kamienne kręgi z epoki brązu, tym razem ustawione w kształt łodzi. Szacuje się, że tego typu megalitycznych obiektów odkryto na wyspie około 800.

Stora Karlsö to miejsce niezwykłe. Jest najstarszym w Europie, a drugim po amerykańskim Yellowstone obszarem chronionym na świecie – rezerwat powstał już w 1880 roku. Wyspę może zwiedzać ograniczona liczba turystów. Przewodnicy pilnują, by przybysze nie zadeptali wielu gatunków storczyków rosnących na suchych łąkach skubanych przez nieliczne owce. Wyspa ma tylko 2,5 kilometra kwadratowego powierzchni i 6 kilometrów obwodu, ale na jej stromych, skalistych klifach żyje 10 tysięcy ptaków. Są to głównie nurzyki i alki, które składają jaja na wąskich półkach skalnych zawieszonych nad przepaścią. Hałas, jaki wydają tysiące gardeł, rwetes i zamieszanie spowodowane ciągłym przelatywaniem ptaków we wszystkich kierunkach mogą przyprawić o ból głowy.

Zanim wyruszymy w drogę powrotną, wpływamy jeszcze do Burgsvik. W oczekiwaniu na korzystne wiatry odwiedzamy XIII-wieczny kościół w Öja i wchodzimy na najwyższą na wyspie wieżę, która przez lata była ważnym, bo widocznym z daleka znakiem nawigacyjnym. Dziś, w dobie nawigacji satelitarnej, radarów i innych zdobyczy techniki, pozostaje jedynie świadkiem ciekawej historii. Z zawodowej ciekawości odwiedzamy nieodległe rezerwaty przyrody i podmokłe łąki, na których gnieżdżą się ptaki siewkowate, kaczki i gęsi. To ich prawdziwe królestwo. Na brzegu morza żerują kolorowe ostrygojady, w płytkiej wodzie pływają edredony, których puch wypełnia najlepsze śpiwory. Szwedzi poważnie podchodzą do kwestii ochrony przyrody, dlatego wstęp do niektórych rezerwatów jest ograniczony lub wręcz zabroniony w okresie lęgowym.

Niestety, Burgsvik to ostatni port na Gotlandii. Nasz następny przystanek nazywa się Górki Zachodnie.
Gotlandia pozostanie w naszej pamięci jako kraina niezwykle przyjaznych ludzi, zachwycającej, choć miejscami surowej przyrody i fascynującej historii. Miejscem, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Żeglując po Bałtyku, zawsze będziemy cieszyć się z wiatrów pchających nas w stronę jej wybrzeży.